To rzeczywiście trudne pytanie i trudno (a nawet nie można) na nie jednoznacznie odpowiedzieć. Powiedziałbym, że dużo (jeżeli nie wszystko) zależy od kontekstu. Jeżeli po zdradzie rzeczywiście nastąpiło prawdziwe pokajanie/nawrócenie/opamiętanie/skrucha/głębokie zrozumienie, a postanowieniu powrotu na właściwą drogę towarzyszą usilne starania o pozostanie na tej drodze i dalsze podążanie ku królestwu Bożemu (to najważniejszy cel małżeństwa), dużo (jeżeli nie wszystko) zależy od tego, jak zdradzony/a przyjęłaby wyznanie prawdy. Ujawnienie zdrady z pewnością byłoby swego rodzaju „sprawdzianem miłości”, tego, czy jest już na tyle dojrzała, że „wszystko znosi, [..] nigdy nie ustaje” (por. 1 Kor 13, 1-13). Wierzę, że w takim przypadku to wyznanie mogłoby ją nawet dodatkowo umocnić i utrwalić. (Tego rodzaju przypadki opisywane są w literaturze pokazywane w kinematografii, ale też znam takie z „realu”.) Ale czy na pewno jest już gotowa wszystko znieść i wszystko wybaczyć? Czy trzeba to „sprawdzać” w taki sposób? Czy warto? Mądrości podpowiadają: „wszystko w swoim czasie…” Co na to Tradycja? W pierwszych wiekach chrześcijaństwa (I-III w.) praktykowana bywała spowiedź publiczna – grzesznicy spowiadali się ze swych grzechów przed Bogiem i przed całą parafialną wspólnotą, wyrażając swój żal i skruchę, błagając wszystkich obecnych w cerkwi o przebaczenie i modlitewne wsparcie. Ściśle przestrzegane były wówczas srogie (drastyczne wręcz, z naszej współczesnej perspektywy) epitemie – często długotrwałe i uciążliwe „lecznicze terapie”, które pomagały w leczeniu chorób duszy, którymi są grzechy. Zabójstwo, przerwanie ciąży, cudzołóstwo czy nierząd powodowały kilku- albo kilkunastoletnią ekskomunikę – nie za karę, ale w związku z długim procesem leczenia grzesznej choroby. Tego rodzaju spowiedź nie przetrwała długo. Choć wspólnoty chrześcijan były małe i „zamknięte”, choć obowiązywała ścisła tajemnica spowiedzi, tj. nikomu nie wolno było ujawniać niczyich grzechów ujawnianych podczas publicznej spowiedzi w cerkwi, zdarzały się „przecieki”, które powodowały, że grzesznicy, którzy poddawali się kanonicznemu pokajaniu („pokucie”), byli w konsekwencji dodatkowo pociągani do odpowiedzialności „cywilno-prawnej” – byli aresztowani, sądzeni, wtrącani do więzienia lub nawet skazywani na śmierć. Nie chodziło tu o to, że kary sądowe były „nie na miejscu”, niesłuszne czy niesprawiedliwe, ale o to, że konsekwencje grzech okazywały się „podwójne”… Ujawnienie grzechu przed Bogiem i wspólnotą oraz podejmowane w konsekwencji długie i bolesne procedury jego „leczenia”, po naruszeniu tajemnicy spowiedzi bywały „dublowane” przez wyroki sądowe. A mądrości ludowe stwierdzają – „co za dużo, to niezdrowo”…