A powinna/powinni? Ani Cerkiew, ani jej zwierzchnicy nie są od karania. Zajmują się raczej nauczaniem, uświadamianiem, przypominaniem, ostrzeganiem przed konsekwencjami błędnych wyborów/decyzji/działań itp. itd. Ci, którzy łamią obietnice małżeńskie (grzeszą w ogólności), sami wymierzają sobie „karę”, tj. „skazują się” na konsekwencje popełnienia grzechu. Pisałem już o tym wielokrotnie – w naszym pojmowaniu grzech (w tym złamanie obietnic małżeńskich) to choroba duszy, która wymaga leczenia. Grzechy, choroby duszy to właściwie „nowotwory”. Jeśli nie są leczone, rozwijają się, mogą pojawić się „przerzuty” z duszy na ciało… Czy ludzi w takim stanie „wypada” karać? Mądrość ludowa (zdrowy rozsądek też…) podpowiada: „nie kopie się leżącego”… Cerkiew i Jej zwierzchnicy, wszyscy duchowni i wszyscy wierni gotowi są pomagać wszystkim chorym w leczeniu tych chorób – zalecają, zachęcają, namawiają, nawołują, przekonują (ale nie mogą/nie chcą/nie powinni zmuszać) do spowiedzi, którą nazywamy „lecznicą” (cs. wraczebnica). Komunia święta to „pokarm i lekarstwo nieśmiertelności”, ale do jego przyjęcia trzeba się odpowiednio przygotować. W konsekwencji niektórych grzechów może nastąpić ekskomunika – odłączenie od Komunii na jakiś czas, ale nie „za karę”, tylko w związku z niezbędną „kontynuacją leczenia” innymi dostępnymi sposobami – np. „pokuta” (bynajmniej nie w potocznym znaczeniu „kary”, to raczej „pokajanie” w jego starożytnym wydaniu/pojmowaniu), post, modlitwa i wiele innych działań…
Cerkiew/Jej zwierzchnicy nie dysponuje jakimś „aparatem śledczym” czy „karno-represyjnym” – nie „ściga”, ale cierpliwie (aczkolwiek z utęsknieniem) czeka na wszystkich grzeszników, nie tylko tych łamiących obietnice małżeńskie. Chrystus, co prawda, wielokrotnie dawał wyraźny przykład „aktywnego wyczekiwania” i wychodził grzesznikom „na spotkanie”, był tam, gdzie był potrzebny, jadał z grzesznikami (za co był potępiany przez faryzeuszy), twierdził, że to „nie zdrowi, ale chorzy potrzebują lekarza” i w związku z tym „nauczał i uzdrawiał”. Z pewnością powinniśmy naśladować Chrystusa, nie czekać w kancelarii parafialnej ale „wychodzić na zewnątrz”, jednak dobrze/lepiej byłoby, gdyby ruch następował z obu stron naraz. Wtedy szybciej doszłoby do spotkania/nauczania/uzdrowienia, nieprawdaż? Można by tu zacytować jeszcze jedną „mądrość” – „gdy góra nie przyszła do Mahometa, to Mahomet powędrował do góry” – ale nie jestem do końca pewien, czy jest „na miejscu”…
Jeżeli po dokonanej aborcji ciągle jeszcze się nie spowiadałaś, to trzeba to zrobić niezwłocznie, nawet nie czekając na obrzęd wwodu. Grzechy to choroby duszy i, tak jak wszystkie inne choroby, najlepiej/trzeba je leczyć w początkowym stadium.
Duchowny jest zobowiązany do zachowania tajemnicy spowiedzi i wierzę, że tak uczyni. Obawiasz się zapewne „co ludzie powiedzą”, gdy zauważą, że po spowiedzi nie przystępujesz do komunii. Cóż, to jedna z wielu konsekwencji popełniania grzechów – trzeba niestety (albo na szczęście?) liczyć się z tym, że prędzej czy później wyjdą na jaw i trzeba będzie się wstydzić. To może pomóc w powstrzymaniu się od kolejnych grzechów… Bóg zna wszystkie nasze grzechy „na bieżąco” i ciągle oczekuje naszego pokajania, „głębokiego zrozumienia” naszej grzeszności, żalu i skruchy, pragnienia naprawy, powrotu do żywej relacji z Bogiem i bliźnimi, które są zrywane/naruszane przy popełnieniu grzechu.
Można wyspowiadać się gdzieś indziej, ale sugerowałbym, aby większą wagę przypisywać pragnieniu/potrzebie metanoi/pokajania/zmiany sposobu myślenia i życia niż „tylko” zachowaniu anonimowości…
W odpowiedzi na to pytanie kluczowe będzie rozróżnienie pomiędzy „Bożym planem” a Bożą „wiedzą”. Często pojawiają się stwierdzenia w rodzaju: „Tak miało być”, „Bóg tak chciał”, „To Boży zamysł”, „Taka jest/była Boża wola/plan” itp. itd. Wszystkie te wypowiedzi zdają się (?) wyrażać przekonanie, że wszystko co się stało/dzieje, zostało przez Boga „z góry” zaplanowane, ustalone, zdecydowane i nikt nie ma na to żadnego wpływu – „nie ma zmiłuj się”, bo „tak miało być”… W ten sposób mniej lub bardziej świadomie albo nieświadomie obarczamy Boga „odpowiedzialnością” za wszystko, co się dzieje z nami na tym świecie – bo przecież „nic nie dzieje się bez Jego woli”, bo „taka była Jego wola/plan”.
Trzeba tu wprowadzić korektę w postaci stwierdzenia, że Bóg patrzy na nas i na cały stworzony przez Siebie świat z perspektywy wieczności. Dodać tu też trzeba, że wieczność nie jest „nieskończonym ciągiem czasu”, czy nieskończonym ciągiem zdarzeń, które następują jedno po drugim, jak to się dzieje w naszym ziemskim czasie i jak to postrzegamy z perspektywy świata, w którym żyjemy. Wspomniana „perspektywa wieczności” to widzenie wszystkiego na raz, jednocześnie. Bóg widzi więc nie tylko wszystko, co dzieje się we wszechświecie w tej właśnie chwili – Bóg widzi wszystko „na raz”, jednocześnie – zarówno to, co jest, jak i to, co było, a do tego jeszcze to, co dopiero będzie. Zadajmy tu sobie pytanie – skoro Pan Bóg wie o wszystkim co było, jest i będzie, czy oznacza to, że to On o wszystkim zdecydował, a my tylko „tańczymy, jak nam zagra(ł)”, jak to „z góry zaplanował”? Spróbujmy zauważyć, że to my podejmujemy decyzje i działania, które pociągają za sobą określone konsekwencje. Czy to Pan Bóg „wymusił” na mnie decyzję, że piszę teraz te słowa, czy to On zdecydował, że czytasz teraz moją wypowiedź, czy jednak była to nasza własna decyzja/wybór/wola? Bóg wiedział o tym, widział to zanim jeszcze świat zaistniał, ale czy to znaczy, że już wtedy (albo może trochę później) albo właśnie teraz o tym za nas zdecydował, bo „taka była Jego wola”, bo tak chciał, bo tak zaplanował?
W związku z powyższym, na pytanie: „Czy pod wpływem naszej modlitwy Bóg może ?”, odpowiedziałbym: chodzi nie tyle o zmianę „zdania”, co o zmianę tego, co Bóg widzi w nieznanej nam przyszłości… Słysząc nasze liczne, usilne, wytrwałe, szczere, pełne miłości modlitewne błagania, Bóg reaguje na nie i może spowodować (i powoduje), że [za]dzieje się inaczej – nie inaczej, niż „planował”, ale inaczej, niż [za]działoby się bez naszej modlitwy… Przykładów jest wiele w Piśmie Świętym i w żywotach świętych. Jeden z nich, bardzo wymowny, chyba już tu cytowałem. Mały synek pewnej kobiety ciężko zachorował. Modliła się o jego zdrowie żarliwą matczyną modlitwą. Bóg zwlekał z oczekiwaną odpowiedzią, bo z perspektywy wieczności wi[e]dział, że gdy chłopiec dorośnie, skrzywdzi bardzo wielu ludzi, a najbardziej swoją matkę. Zostało to jej objawione, ale ona tak bardzo to dziecko kochała, że swych usilnych modlitw nie zaprzestała. Bóg ich wysłuchał i „zmienił zdanie”(?) – chłopiec wyzdrowiał, ale też ziściło się to, co „wcześniej” widział.
Uważajmy zatem, o co prosimy w modlitwie. My „mierzymy” wszystko swoją, ludzką, krótkoterminowa miarką, Bóg natomiast widzi dalej, wie więcej i lepiej. Ktoś zauważył, że najbardziej „bezpieczna” modlitwa to „Panie, zmiłuj się” – wypowiadamy czy wyśpiewujemy ją w cerkwiach w odpowiedzi na wezwania prezbitera czy diakona do modlitwy np. za chorych, podróżujących czy uwięzionych. Nie prosimy wówczas „konkretnie” o to, by podróżujący dojechał na czas. Nasze „Panie zmiłuj się” powierza go całkowicie Bożej opiece i „decyzji” czy dojedzie, bowiem tylko Bóg wie, czy będzie to dla niego dobre. Może widzi, że lepiej, żeby się spóźnił, albo w ogóle nie dojechał…?
Należy udać się do parafii do której Pani obecnie należy i powiedzieć proboszczowi o zaistniałej sytuacji. Proces zdjęcia błogosławieństwa przebiega w parafii do której należy osoba ubiegająca się o zdjęcie błogosławieństwa. Duchowny poinformuje Panią jakie dokumenty należy dostarczyć i jakie kroki należy podjąć.
Pytanie teraz dotyczy tego, czy zamierzacie zawrzeć związek małżeński w Cerkwi czy w Kościele rzymskokatolickim? Jeśli chodzi o Cerkiew to dokumenty potrzebne są takie same jak w przypadku małżeństwa z osobą prawosławną. Jeśli zaś w Kościele rzymskokatolickim, to pytanie należałoby skierować do właściwej instytucji.
W praktyce można powiedzieć, że początkiem tygodnia jest poniedziałek. Dlatego, że w naszych kalendarzach kolejna „siedmica” (tydzień) rozpoczyna się od poniedziałku. Z tym że początkiem poniedziałku w wymiarze liturgicznym pozostaje niedziela wieczór.
W spisie imion prawosławnych Oliwia nie występuje. Jest to święta, pochodząca z II wieku i teoretycznie mogłaby występować w naszych spisach. Trudno jest jednoznacznie poradzić, jakie można byłoby nadać imię podobno brzmiące? Sugerowałbym porozmawiać z duchownym z parafii.
Skoro uważasz się za osobę prawosławna i, jak twierdzisz, wiara jest i zawsze będzie dla Ciebie najważniejsza, to nawet jeśli uznasz, że ten chłopak jest odpowiedzią Boga na Twoje modlitwy, uważam, że zdecydowanie powinnaś „przejmować, że jest on innego wyznania”. Zastanawiasz się „czy lepiej się nie angażować w tę relację” z obawy o to, jak będzie odnosił się do Twej prawosławnej drogi życia. Myślę, że zamiast zastanawiać się „co by było, gdyby”, lepiej zapytać Go, co o tym sądzi, jakie ma zdanie na te tematy. Skoro twierdzisz, że macie „wspólne pasje, tematy do rozmów”, dziwię się, że nie rozmawialiście jeszcze o tym, co, jak twierdzisz, jest dla Ciebie najważniejsze. Spróbuj „wyłożyć kawę na ławę”, zapytaj o jego stosunek do kwestii wiary, wyznania, religii. Pójdźcie razem do cerkwi i sprawdź, jak zareaguje na prawosławną „inność”. Zawczasu obawiasz się o Jego negatywną reakcję, a może być zupełnie inaczej. Dane mi było spotkać (nie tylko gdzieś daleko, w świecie, ale również w Polsce) wielu prawosławnych „z wyboru”, ludzi, którzy po zetknięciu z prawosławiem/prawosławnymi, po bliższym/głębszym zapoznaniu się ze Wschodnim chrześcijaństwem, zmienili swoje wyznanie. Jeśli Jego nastawienie do religii czy prawosławia okażę się negatywne i nie będzie chciał/próbował, chociażby przez wzgląd na Ciebie, tego zmienić, wówczas wypadałoby zastanowić się „czy warto dalej się angażować”. Związki/małżeństwa mieszane wyznaniowo zdarzają się u nas (na Podlasiu w szczególności) dość często i są raczej „nieuniknione”. Bywa w takich związkach dodatkowo trudno, ale przy właściwym podejściu może być dużo lepiej. Trzeba o tym rozmawiać, trzeba nad tym pracować. Wypowiadałem się na te tematy w niektórych wcześniejszych odpowiedziach dotyczących wiary i rodziny.
Owocnej lektury, przemyśleń i rozmów życzę…
Myślę, że najlepsza będzie modlitwa własna, własnymi słowami wypowiadana, od serca… Aby znaleźć tę „drugą” osobę, trzeba jej szukać, a przynajmniej „rozglądać się za nią”. Chrystus zachęca: „szukajcie, a znajdziecie”. Aby znaleźć, trzeba się spotykać z innymi ludźmi, rówieśnikami, znajomymi przyjaciółmi, nawiązywać nowe znajomości – w szkole, w pracy, na pielgrzymce, na wakacyjnym wyjeździe – możliwości jest wiele. Bóg z pewnością wie co się z nami stanie bo z perspektywy wieczności widzi wszystko „na raz” – przeszłość, teraźniejszość i przyszłość widzi jednocześnie. Jego wiedza/widzenie wszystkiego nie oznacza jednak „przeznaczenia” – to przecież my (z)decydujemy z kim się spotykamy częściej, dłużej, z większą przyjemnością czy utęsknieniem…Cierpliwości i wytrwałości w poszukiwaniach, rozważnej otwartości na spotkania życzę.
Nie widzę „bezwzględnej konieczności” pamięciowego opanowania wszystkich tych modlitw w ich cerkiewnosłowiańskiej wersji. Można je wypowiadać również po polsku. Jeśli przeszkadzają problemy z pamięcią, modlitwy można przecież czytać – to może nawet okazać się pomocne w należytym skupieniu na treści tych modlitw. Wypowiadanie modlitw „na pamięć” może niechcący prowadzić do wypowiadania ich zbyt szybko i bez zrozumienia. Ostrożnie zatem z „wykuwaniem na pamięć”. Dobrze byłoby znać na pamięć symbol wiary – to nie modlitwa, a streszczenie nauczania Cerkwi, wyznacznik naszej wiary.