Rozumiem potrzebę dokładnego/pełnego rozumienia liturgicznej modlitwy. Osobiście w coraz większym stopniu używam języka w nabożeństwach, które sprawuję w cerkwi akademickiej św. Marii Magdaleny w Białymstoku (ul. Kalinowskiego 11 – „przyjdź i zobacz”/przekonaj się). Uważam, że nasza Cerkiew w Polsce jest w trakcie przechodzenia na język polski w cerkiewnych nabożeństwach (mogą to też być inne współczesne, zrozumiałe dla wiernych języki – np. białoruski, łemkowski czy ukraiński) i w kilku cerkwiach nabożeństwa sprawowane są już w języku polskim w całości (dwie cerkwie w Białymstoku jedna w Warszawie i we Wrocławiu), a w niektórych jeszcze częściowo. Przechodzenie na współczesny język liturgiczny do proces, który zajmuje ok 20-25 lat – jedno pokolenie. Doświadczyli tego prawosławni w Ameryce i Zachodniej Europie. Używam języka polskiego w praktyce a ponadto wypowiedziałem się na temat w tekście: „Nasz obecnie używany cerkiewny język liturgiczny – pomoc, czy utrudnienie?” (http://www.typo3.cerkiew.pl/index.php?id=prawoslawie&a_id=87). Robię, co mogę… A czy Pani choć raz zapytała/poprosiła o język polski w cerkiewnej modlitwie swego proboszcza? Czy rozmawia(ła) Pani o tym z innymi parafianami? Skoro język jest dla Pani aż tak ważny, że rozważa Pani konwersję na rzymski katolicyzm, to czy próbowała Pani/próbowaliście wspólnie rozpocząć parafialną dyskusję na ten temat i ewentualnie wpłynąć na proboszcza/duchownych/pozostałych parafian, by przynajmniej rozważyć taką możliwość? Zmiana nie następuje samoczynnie – trzeba ją zainicjować, a później dalej nad nią pracować. To wymaga trochę czasu i starania – jak mówią w Ameryce: „no pain, no gain”… Czy coniedzielne uczestnictwo w nabożeństwach w kościele to łatwiejsze/szybsze/bardziej zadowalające rozwiązanie? Gdyby do duchownych naszej Cerkwi docierały prośby parafian o prowadzenie nabożeństw w zrozumiałym dla wszystkich języku polskim, proces zmiany języka liturgicznego z pewnością postępowałby szybciej i obejmował dużo więcej parafii.
Rozumiem potrzebę przechodzenia na język polski w nabożeństwach, ale nie zgadzam się aby przy tym rezygnować, odchodzić od wschodnich zwyczajów i tradycji, bo to część naszej „prawosławnej tożsamości” – prawosławie to przecież „wschodnie chrześcijaństwo”. Ponadto, prawosławni w Polsce mają swoją własną „kulturę i odmienność”. Kształtowała się przez ponad tysiąc lat od czasów misji świętych Cyryla i Metodego i zamiast ją tworzyć od nowa, wolałbym ją ponownie odkrywać, należycie pielęgnować i rozwijać.
W związku z Pani myślami o przejściu na rzymski katolicyzm „bo tam po polsku”, śpieszę z informacją, że w USA (i nie tylko) coraz większe grupy rzymskich katolików uczęszczają na mszę po łacinie… Tłumaczą to potrzebą „głębszego poczucia misterium”… Zacytuję też porównanie, które zastosował A. Chomiakow dla objaśnienia podziałów w chrześcijaństwie. Przywołał je bp Kallistos Ware w ostatnim rozdziale swej książki „Kościół prawosławny” (s. 361-362).
Mistrz oddala się, pozostawiając swą naukę trzem swoim uczniom. Najstarszy wiernie powtarzał wszystko, czego nauczył go mistrz, niczego nie zmieniając. Jeden spośród dwóch pozostałych do nauki mistrza dodał coś od siebie, drugi zaś pewną jej część pominął. Po powrocie, nie czyniąc żadnemu z nich jakichkolwiek wyrzutów, do dwóch młodszych mistrz zwrócił się ze słowami: „Podziękujcie swemu starszemu bratu, bowiem bez niego nie bylibyście w stanie zachować prawdy, która wam przekazałem”. Najstarszemu zaś doradził: „Podziękuj swym młodszym braciom, albowiem bez nich nie byłbyś w stanie zrozumieć prawdy, którą wam powierzyłem”.
Prawosławni z całą pokorą postrzegają siebie, jako owego najstarszego brata. Wierzą, że dzięki łasce Boga byli w stanie zachować prawdziwą wiarę w nienaruszonym stanie, „niczego nie dodając, ani też niczego nie ujmując”. Twierdzą, że podtrzymują żywą ciągłość starożytnego Kościoła, Tradycji Apostołów i Ojców, oraz wierzą, iż w podzielonym i zdezorientowanym chrześcijaństwie ich obowiązkiem jest nieść świadectwo tej ciągłej Tradycji, która choć pozostaje niezmienna, ciągle jest młoda, żywa i nowa.
Inne porównanie proponuje, aby nauczanie Kościoła postrzegać jak lornetkę, w której każdy element to jakiś dział nauczania Kościoła i która pokazuje wiernym drogę do zbawienia, do królestwa Bożego. Skoro prawosławni „wiernie powtarzają wszystko, czego nauczył ich mistrz, niczego nie zmieniając”, ostrość w ich lornetce ustawiona jest prawidłowo, przez co drogę do celu i ustawione na niej znaki widać bardzo wyraźnie. U rzymskich katolików, którzy „do nauki mistrza dodali coś od siebie”, pokrętło ostrości zostało nieco przesunięte i obraz tej samej drogi ku temu samemu celowi może być nieco zamazany. U protestantów, którzy „pewną część nauczania pominęli”, pokrętło ostrości zostało przesunięte w drugą stronę i obraz drogi też może być zamglony. Pytanie, którą lornetkę należałoby wybrać, wydaje się retoryczne…
Przysłowie mówi, że „język do Kijowa zaprowadzi…” Życzę Pani, aby skutecznie prowadził Panią do cerkwi! Odpowiedzi udzieliłem, spróbuję też wspomnieć o Pani w modlitwie, aczkolwiek łatwiej byłoby wspominać Panią z imienia, a nie anonimowo…
Współczesna technologia medyczna rzeczywiście może zdziałać dużo więcej i lepiej, ale nie jest w stanie doprowadzić do ciąży ‘praktycznie zawsze’… Adopcja postrzegana jest zdecydowanie pozytywnie. To wręcz błogosławieństwo. Wskazują na to słowa Jezusa Chrystusa: «Kto przyjmuje jedno z tych dzieci w imię moje, Mnie przyjmuje; a kto Mnie przyjmuje, nie przyjmuje Mnie, lecz Tego, który Mnie posłał» (Mk 9,37). Dodam, że adopcja nie musi ograniczać się do przypadku/ów trudności z zajściem w ciążę i braku własnego potomstwa. Wielodzietne rodziny też adoptują dzieci, obdarzają je troską, miłością, przyjmują je, jak swoje własne…
O poście i jego znaczeniu była już tutaj mowa. Wspomną więc tylko pokrótce, że powstrzymując się postnie od tego, co dobre, podtrzymujemy w sobie zdolność powstrzymywania się od tego, co złe, od grzechu. Postne dni to ponad pół roku, postnych zasad/reguł jest bardzo wiele, ale każdy wierny samodzielnie decyduje, w jakim stopniu będzie ich przestrzegał. Trzeba tu jednak mieć świadomość/pamiętać, że im mniej trenuję, tym mniejsze szanse, że wygram zmagania z demonicznymi pokusami i własnymi słabościami.
Kobiety w ciąży, dzieci i ludzie w podeszłym wieku nie muszą przestrzegać wszystkich reguł, można wręcz stwierdzić, że są zwolnieni z postu, ale myślę, że warto pościć ‘przynajmniej po części’. Warto dalej powstrzymywać się od czegoś dobrego (jakiegoś pokarmu, jakiejś rozrywki czy przyjemności), aby w czasie ciąży też być w stanie powstrzymywać się od grzechu… To mogą być ‘drobiazgi’(?), np. rezygnacja z oglądania telewizji (albo jakiegoś programu czy stacji w szczególności…), jedzenia sztucznych słodyczy etc.
Wiadomym być powinno, że grzechem jest seks poza kontekstem małżeństwa – mowa tu zarówno o seksie przed ślubem (nierząd), jak i zdradzie małżeńskiej (cudzołóstwo). Zdarzają się domyślne twierdzenia, że opisany w pytaniu seks przedmałżeński może być grzechem „mniejszego kalibru”, podobnie jak w prawie kanonicznym różnie traktowane jest zabójstwo spowodowane niechcący (np. w wypadku) i dokonane z premedytacją. Świeckie prawo karne też uwzględnia takie okoliczności, ale zabójstwo pozostaje jednak zabójstwem – ktoś stracił życie. W przypadku seksu ważna jest też (m.in.) wspomniana ‘kolejność’ – weźmy na przykład przypadek, w którym para decyduje się ‘pójść na całość’ przed ślubem, bo chcą być ‘za jakiś czas’ mężem i żoną, i ‘mimo wszystko nie połączą się w żaden sposób z nikim innym, tylko ze sobą nawzajem’. Skąd mają taką pewność? Która ze stron jest w stanie ‘zagwarantować’, że ‘wytrzymają’ w swoich postanowieniach i ‘niechcący’ nie rozstaną się przed ślubem? Wam się udało, można mieć wrażenie, że w „dzisiejszych czasach” to dużo trudniejsze, niż wcześniej bywało i w związku z tym można/trzeba(?) Wam gratulować, ale przecież ‘mleko się jednak wylało’… Z jednej strony doceniam, cieszę się, że wytrwaliście ‘tylko ze sobą nawzajem’, ale z drugiej, jako duchowny ubolewam, że jednak nie poczekaliście z seksem do ‘nocy poślubnej”. Powodów jest kilka – tutaj przytoczę tylko jeden z nich: ulegając Waszemu przykładowi jakaś/ieś inna/e para/y może/gą postanowić: skoro im się udało, to my też spróbujemy… To zapowiedź (i konsekwencja?) efektu lawiny…
Użyłbym tutaj porównania do pieczenia ciasta (bardzo dobrego ciasta!). Najpierw to ciasto trzeba odpowiednio przygotować – zebrać odpowiednie składniki, połączyć je we właściwych proporcjach, dokładnie wymieszać/wymiesić (mowa tu o ‘instytucji narzeczeństwa’…) i dopiero na zakończenie tego procesu wkłada się to ciasto do piekarnika, co również następuje w odpowiedniej formie/oprawie. „Wszystko w swoim czasie”! Znawczynie/y tematu twierdzą, że z włożonego do piekarnika niewyrośniętego ciasta nie będzie dobrego deseru. Uważam, że lepiej nie sprawdzać, czy mają rację…
Odpowiedziałbym jednym słowem – pozytywnie. Dla wyjaśnienia dodam słów kilka. W Piśmie czytamy: „Rzekł Pan Bóg: Niedobrze jest człowiekowi, gdy jest sam. Uczynię mu pomoc odpowiednią dla niego. Utworzył więc Pan Bóg z ziemi wszelkie dzikie zwierzęta i wszelkie ptactwo niebios i przyprowadził do człowieka […]” (Rdz 2,18-19). „I błogosławił im Bóg, i rzekł do nich Bóg: Rozradzajcie się i rozmnażajcie się, i napełniajcie ziemię, i czyńcie ją sobie poddaną; panujcie nad rybami morskimi i nad ptactwem niebios, i nad wszelkimi zwierzętami, które się poruszają po ziemi!” (Rdz 1,28). To biblijne ‘panowanie’ nie oznacza wyzyskiwania i eksploatowania, lecz opiekę, troskę, zarządzanie powierzonymi dobrami. Różnie to człowiekowi wychodzi(ło). Z naszym środowiskiem naturalnym jest coraz gorzej. Ponadto, bardzo wymowne jest w tym kontekście stwierdzenie: „Pies najlepszym przyjacielem człowieka”… bo „przyjaciół poznaje się w biedzie”?
Ująłbym to nieco inaczej – prawosławie „nie szufladkuje” wszystkiego co się da i co się nie da posegregować. Inaczej mówiąc, w obliczu ‘tego, co święte’ zatrzymuje się z bojaźnią i czcią, i nie docieka, analizuje, ustala jak to z tą świętością jest. Przykładem może być niedawno obchodzone święto Zaśnięcia Bogarodzicy. Prawosławni wierzą, że jej dusza i ciało zostały zabrane do nieba – widać to wyraźnie na ikonie święta i w jego tekstach liturgicznych – ale ta prawda wiary nie została przez prawosławnych ‘potraktowana formalnie’, zdogmatyzowana, jak uczynili to rzymscy katolicy wprowadzając dogmat o wniebowzięciu Bogarodzicy. Jeszcze bardziej wyraziście podejście to widoczne jest w odniesieniu do misterium misteriów – Eucharystii. Prawosławni stwierdzają, że następuje przemiana (gr. metabole) i eucharystyczny chleb staje się jednocześnie Ciałem Chrystusa. Rzymskokatolicka teologia wprowadza zapożyczone z filozofii terminy i przy ich pomocy docieka/objaśnia/dowodzi(?) jak do tej przemiany dochodzi. Przemianę nazywa transsubstancjacją albo przeistoczeniem, twierdząc, że na miejsce istoty/substancji chleba wchodzi istota substancja ciała, ale przypadłości chleba (wygląd, smak, zapach, konsystencja) pozostają bez zmiany. W odniesieniu do dziewictwa Marii powiem jeszcze więcej – prawosławni wierzą i wyznają, że Bogarodzica była Dziewicą przed urodzeniem Chrystusa, w czasie Jego narodzin i pozostała Dziewicą po narodzinach. W ikonografii wskazują na to charakterystyczne gwiazdki umieszczane na obu ramionach i na czole Bogarodzicy.
Ująłbym to tak – dla dziecka lepiej jest, gdy zostaje ochrzczone, ale trzeba zadbać i o to, aby po chrzcie i miropomazaniu (bierzmowaniu), które w prawosławiu następuje bezpośrednio po chrzcie, dziecko przystąpiło również (i regularnie przystępowało) do komunii – to trzy misteria chrześcijańskiej inicjacji – pełnego wprowadzenia/wszczepienia w życie Cerkwi, która jest Ciałem Chrystusa, jej Głowy. Jeśli nie spowodują/dopilnują tego rodzice biologiczni, odpowiedzialność za to i za dalsze religijne wychowania dziecka przejmuje rodzic chrzestny (w szczególności ten tej samej płci, co dziecko). To taki swego rodzaju ‘zawór bezpieczeństwa’ w przypadku różnych trudnych rodzinnych okoliczności. Z dobrze poinformowanych źródeł słyszałem, że na sądzie ostatecznym rodzic chrzestny będzie odpowiadał za to, jakimi chrześcijanami (nie)stały się jego/jej chrzestne dzieci. Strach się nie bać…
Nawrócenie to powrót z każdego ze wskazanych przypadków „odejścia”. Wskazałbym tutaj na ewangeliczna przypowieść o synu marnotrawnym (Łk 15,11-32) i podkreślił bym kilka jej elementów. Ten młody człowiek odszedł z domu ojca do dalekiej krainy, upadł sromotnie (gotów był jeść to, czym karmią świnie, ale nawet tego mu nie dawano) i wówczas opamiętał się. Tu pojawia się grecki termin metanoia – zmiana postawy, sposobu myślenia, cerkiewnosłowiańskie (i staropolskie) pokajanie, tłumaczone na polski jako nawrócenie czy opamiętanie, ale w jednym z najstarszych chrześcijańskich tekstów pojawia się stwierdzenie, że jest to „głębokie zrozumienie” – tego, jakim się stałem, przez to, że zgrzeszyłem/zbłądziłem, i jednocześnie tego, jakim powinienem się sta/wa/ć, przez to, że zostałem stworzony na obraz i podobieństwo Boga w Trójcy Osób (polecam lekturę bp Kallistos (Ware), Prawosławne rozumienie pokajania – http://www.typo3.cerkiew.pl/index.php?id=prawoslawie&a_id=98 ) Z tego co napisałaś wynikałoby, że dostąpiłaś „głębokiego zrozumienia”, ale trzeba dalej nad tym pracować i to zrozumienie dalej „pogłębiać”. Na postawione na końcu pytanie odpowiem stwierdzeniem, że powrót utracjusza spowodował radość wielka w domu Ojca. Choć syn prosił, aby ojciec przyjął go jako sługę, ten nałożył mu pierścień na palec i przyjął go jak syna. Dodałbym jeszcze – „lepiej później, niż wcale”…
Na pytanie o relację córki z patologicznym ojcem odpowiedziałbym cytatem: „opuści człowiek ojca i matkę i złączy się ze swoją żoną, i będą oboje jednym ciałem” (Mt 19,5). Dzieci opuszczają domy rodzinne i zakładają swoje własne rodziny. Podtrzymywanie relacji/więzi z rodziną jest ważne, ale w opisanym przypadku to może być trudne (bo „nic na siłę” albo „bo do tanga trzeba dwojga”…). Myślę, że „kluczowa” jest tutaj kwestia przebaczenia – dla „ułatwienia”(?) dodam, że „wybaczyć” niekoniecznie oznacza „zapomnieć”. Na rany, których doznałaś spróbuj spojrzeć z „odwróconej perspektywy” (poszukaj drugiego końca kija) – ciągle boli, ale dokładnie uświadomiło/uświadamia Ci, czego bezwzględnie nie chcesz więcej doświadczyć w swoim życiu/domu/związku…
O jodze była już tutaj mowa, więc nie będę się powtarzał. ‚Normalne’ ćwiczenia są jak najbardziej dozwolone, aktywność ruchowa jest wskazana, ale jak ze wszystkim innym, tutaj też trzeba uważać, aby nie popaść w przesadę. „Wszystko w swoim czasie i we właściwych proporcjach”.