Sobór Biskupów PAKP nie wydał oświadczenia dotyczącego tego zagadnienia więc niemożliwym jest określenie stanowiska naszej Cerkwi odnośnie do tego zagadnienia. Opinii prywatnych zaś nie znam.
Z jednej strony, skoro listopadowy apel abpa Stanisława Gądeckiego, wcześniejsze i późniejsze głosy/wypowiedzi poszczególnych biskupów Kościoła rzymskokatolickiego w Polsce, który ewidentnie jest ‚blisko władzy’, nie zostały uwzględnione, trudno spodziewać się skutecznie podziałałby głos prawosławnej mniejszości. Z drugiej jednak rozumiem, że brak stanowiska możne kojarzyć się z twierdzeniem, jakoby „milczenie oznacza zgodę”. W tym konkretnym przypadku (i wielu innych) wskazałbym jednak na biblijnie osadzoną postawę – w niektórych okolicznościach dużo więcej można powiedzieć nic nie mówiąc. Jednak nawet jeśli nie było ‚otwartego stanowiska’, Cerkiew ciągle wypowiada się na ten konkretny temat kontynuując nauczanie Chrystusa i nawołując: miłuj bliźniego swego, jak siebie samego; nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe; przypominając o tym, że na sądzie ostatecznym do wejścia do Królestwa Pan zaprosi tych, którzy przyjęli Go kiedy był wędrowcem/uchodźcą, stwierdzając przy tym: ‚cokolwiek uczyniliście bliźniemu swemu, mnie to uczyniliście’. W związku z powyższym ośmielam się zauważyć, że bardziej przekonywującą i skuteczną ‚wypowiedzią’ bywają konkretne działania, które zostały podjęte i są podejmowane przez członków Cerkwi i cerkiewne instytucje z błogosławieństwem czy też na polecenie hierarchów. Ponadto, trzeba też pamiętać, że Cerkiew to złożony Bosko-ludzi organizm i tworzą ją wszyscy wierni, a nie tylko biskupi. Jeśli w oczekiwaniu na wypowiedzi/’otwarte stanowisko’ biskupów w oczywistych kwestiach chrześcijańskiego etosu sam się nie wypowiadam i powstrzymuję się od możliwych do wykonania konkretnych działań, czy odpowiedzialności za swoje słowa i działania nie zrzucam przez to na hierarchów i niejako ‚umywam ręce’? Choć nie było ‚widowiskowe’, działań (drobnych czy nawet ‚tylko’ symbolicznych) było (i ciągle jest) wiele… Moja Cerkiew nie akceptuje żadnych haniebnych działań! Zapewniam przy tym, że to ta sama, nasza Cerkiew.
Moim zdaniem to błędne rozumowanie i prowadzi w swego rodzaju ślepy zaułek… Rozumując w ten sposób można by stwierdzić, że lepiej nie przechodzić przez ulicę, albo nie jeździć samochodem (środkami transportu publicznego też), bo tak wiele wypadków komunikacyjnych się zdarza, albo tak wielu pieszych ginie czy zostaje poszkodowanych na przejściach dla pieszych. W związku z tymi i wieloma innymi statystycznie licznymi przykrymi zdarzeniami może zatem lepiej nie ryzykować i nie wychodzić z domu? Świat nie jest jeszcze całkowicie zepsuty i „nie do życia”. Cytując porównania C. S. Lewisa z ‚Chrześcijaństwa po prostu’ można stwierdzić, że żyjemy na terytorium okupowanym przez złe moce i musimy walczyć o dobro. Mamy liczne przyczółki i punkty oporu – to nasze świątynie, miejsca modlitwy – to mogą/powinny też być nasze domy. Jeśli będziemy walczyć, wychodzić na zewnątrz, świadczyć o Bogu i o naszej wierze w Boga – przyczółki będą się powiększać i będziemy żyć na terytorium „wyzwolonym’… W opisanych przez Pana okolicznościach moim zdaniem lepiej lepiej nie ‚siedzieć w okopach’ i nie ‚chować głowy w piasek’… Wiary, nadziei i miłości nam trzeba. Mądrość też pomoże wykrzesać choć trochę odwagi…
Złożona to kwestia i dużo (jeżeli nie wszystko) zależy od kontekstu – osobowości, warunków, okoliczności itp. Relacje pomiędzy dwojgiem ludzi porównałbym do rośliny, która wyrasta z małego ziarenka. Spotkanie dwojga osób, początek ich znajomości to chwila, w której ziarenko zostało zasiane. Aby znajomość się pogłębiała, aby ziarenko zaczęło kiełkować i rosnąc, trzeba je podlewać i nawozić. Aby znajomość przerodziła się w przyjaźń albo jeszcze głębszą relację, trzeba jeszcze więcej nad tym pracować; aby okazała się trwała i silna też trzeba dołożyć usilnych starań. Przez cały czas trwania tej relacji ziarenko trzeba podlewać i nawozić z obu stron, bo… „do tanga trzeba dwojga’. Dużo zależy od tej drugiej strony/osoby. Brak zaangażowania jednej ze strom spowoduje, że roślinka będzie tylko ‚wegetować’ – będzie żyć, ale ‚co to za życie’? Pokusy szybkich i łatwych(?) decyzji czy rozwiązań są z pewnością demoniczne. Chrystus ostrzega, że droga do Królestwa niebios jest wąska. Na tej drodze trzeba się zmagać (to swego rodzaju ‚podwig’). Bywa, że droga prowadzi pod górę, a tu kłody się toczą i deszcz zacina – pewien święty stwierdził, ze tego rodzaju trudne okoliczności ‚podpowiadają’, że idziesz we właściwą stronę. Mądrości ludowe mówią: ‚łatwo przyszło, łatwo poszło’, ‚bez pracy niem kołaczy’ (ang. wersja – ‚no pain, no gain’), więc warto postarać się choć trochę i ‚zawalczyć’ o tę relację i relacje w ogóle. Jeśli ziarenka i roślinki są należycie pielęgnowanie, pojawiają się coraz to nowe, udoskonalone wersje czy odmiany. Ale to zwykle długie procesy wymagające bardzo dużo cierpliwości, wyrozumiałości, wytrwałości, miłości… Warto próbować…
Powiedziałbym, że to niepokojące zaburzenie, mam nadzieję, że przejściowe… Trzeba nam pamiętać, że zostaliśmy stworzeni na obraz i podobieństwa Boga. Obraz już mamy, nosimy go w sonie (umówmy się, że to coś jak ‚kod genetyczny’), ale do osiągnięcia podobieństwa trzeba nam dążyć przez całe życie. Co ważne, trzeba nam taż mieć świadomość, że obraz Boga w każdym z nas to obraz Boga, który jest Trójcą Osób! Bóg jest jeden, ale w trzech Osobach. Te trzy Osoby w Bogu pozostają ze sobą w relacji miłości. Czyli obraz Boga w każdym z nas to obraz doskonałej międzyosobowej relacji, relacji miłości. Chrześcijaństwo postrzega dwie drogi do zbawienia: małżeńską i monastyczną. Nie oznacza to jednak, że drogą małżeńską podążamy parami albo rodzinnymi grupkami, a droga monastyczna jest ‚jednoosobowa’. Mnisi też pozostają w relacjach z Bogiem i z ludźmi – jeśli odchodzą do pustelni, przez długi czas, latami nawet żyją samotnie, to po to, aby lepiej poznać siebie (a poznając siebie, poznać Boga – jak stwierdził św. Antoni Wielki) i przygotować się do powrotu do społeczności ludzi i dzielić się sobą z innymi (por. ‚żywot św. Antoniego;). Polecam lekturę tekstów bp Kallistosa Ware: Człowiek jako ikona Trójcy Świętej – http://www.typo3.cerkiew.pl/index.php?id=prawoslawie&a_id=491; „Szukajcie wpierw Królestwa Bożego”: prawosławny monastycyzm w służbie światu – rozdział w książce ‚Tam skarb twój, gdzie serce twoje…’; „Ziarno Kościoła: powszechne powołanie do męczeństwa” – rozdział w pierwszym tomie dzieł zebranych pt. „Królestwo wnętrza”
Nie natknąłem się na podobne oficjalne stanowisko Cerkwi, ale słyszałem/czytałem różne opinie poszczególnych, hierarchów, duchownych, teologów. W randze stanowiska na wskazany temat postrzegałbym natomiast fakt przyjmowania określonych szczepionek przez hierarchów poszczególnych lokalnych Cerkwi prawosławnych.
Poleciłbym lekturę tekstów o Bogarodzicy, np. o. Aleis Kniazeff, „Matka Boża w Kościele prawosławnym”, tłum. ks. H. Paprocki, Wydawnictwo Księży Marianów, Warszawa 1996; tekst bp Kallistosa opublikowany w warszawskiej Lestwicy. Można też sięgnąć do bardzo licznych akatystów do Bogarodzicy i Jej cudownych ikon.
Wydaje mi się, że w historycznym kontekście nie możemy mówić o prawosławiu w Rosji, ale o prawosławiu na Rusi. Z tym, że historyczną Ruś nie możemy postrzegać centralistycznie. Starożytna Ruś, to przede wszystkim Ruś Kijowska, Ruś Nowgorodzka, Ruś Moskiewska. Wszystkie te centra duchowości i kultury prawosławnej borykały się ze swoimi problemami i wpływami. Prawosławie na terenach Rzeczypospolitej Obojga Narodów w swojej historii i kulturze było związane najbardziej z Rusią Kijowską. Reformy patriarchy Nikona zetknęły się z wielkim oporem w związku z tym, że na Rusi Moskiewskiej szukano wzorców w staro-ruskiej kulturze (nie greckiej) natomiast w tradycji Kijowskiej bardziej odnoszono się do ówczesnych wzorców greckich w dużej mierze też będących pod wpływem zachodnim. Dlatego też problem Starowierów w Rzeczypospolitej (w taki sposób jak na Rusi Moskiewskiej) nie istniał. Rzeczypospolita stała się nawet miejscem, gdzie starowierzy znajdowali schronienie. Prawdopodobnie forma czynienia znamienia krzyża na swoim ciele w postaci żegnania się posiadała różne formy. W starożytności spotykamy się z żegnaniem się jednym palcem dwoma palcami (jak to czynią starowierzy), ale najczęściej mamy do czynienia z żegnaniem się trzema palcami. Wydaje się, że kiedy Grecy zaczęli żegnać się trzema palcami, na Rusi Kijowskiej ( w Rzeczypospolitej) również przyjęto taką formę. Na Rusi Moskiewskiej jak się okazuje stało się to bardzo palącym problemem.
Myślę, że trzeba patrzeć na to zagadnienie z perspektywy nauczania Kościoła i Cerkwi o grzechu prarodziców. Rzymscy katolicy twierdzą, że jest on ‚dziedziczony’, przekazywany z pokolenia na pokolenie w akcie poczęcia dziecka i dlatego powinien być i jest omywany w sakramencie chrztu. Prawosławni chrześcijanie uważają, że dziedziczony nie jest grzech, ale jego skutki – osłabienie naszej ludzkiej natury, jej podatność na grzech, cierpienie, ból, choroby, śmiertelność. Dziecko, które rodzi się w jakimś patologicznym środowisku nie dziedziczy uzależnień po rodzicach, ale zmaga się z ich następstwami i w walce z nimi na pewno będzie miało większe trudności niż dzieci, które pochodzą z domów bez tego rodzaju obciążeń. Uważam zatem, że dziedziczone nie są same przekleństwa, ale ich skutki, które mogą być odczuwalne nawet przez kilka pokoleń.
Spowiedź i żal za popełnione grzechy mają na celu przywrócenie nas do życia cerkiewnego i przywracają nas do niego jeżeli prawdziwie żałujemy, kajamy się i nie wracamy do wcześniej popełnionych grzechów. Co do tabletki „dzień po” (których lepiej nie używać, bo bywają różne – choć ‚oficjalnie’ nazywane bywają tak samo, to ‚po kryjomu’ mogą działać inaczej, ‚po swojemu’…) mam jednak jeszcze inne poważne wątpliwości związane z pytaniem: z jakiego powodu została zastosowana? Czy to był seks przedmałżeński (nierząd?), czy pozamałżeński (cudzołóstwo?), czy też z jakiegoś powodu dziecko w małżeństwie nie byłoby ‚mile widziane’? O tym również trzeba było/będzie? powiedzieć przy spowiedzi…